TADEUSZ NOWOTARSKI - OPINIE
Niedawne doświadczenia każą mi myśleć, że prawdziwy artysta w każdym okresie swego życia może zadziwić. Obejrzałem wystawę Artura Nachta Samborskiego w Warszawskim Muzeum Archidiecezjalnym i zobaczyłem, że ten wiekowy już malarz w ostatnich latach swego życia jakby przebił samego siebie, a był przecież świetny. Na finiszu osiągnął jakąś przejmującą prostotę. Teraz znów napotkałem przypadek całkiem młodego człowieka, jeszcze w trakcie studiów, który zdumiał mnie w podobny sposób. Mówimy: artysta się rozwinął, artysta coś opanował. To chyba nie jest tak, Artysta to ten, kto zdolny jest odebrać tchnienie, które tworzy sztukę. Może mu się to przydarzyć za młodu, może też krótko przed śmiercią.
Tadeusz Nowotarski jest synem malarza Romana, którego sztukę wysoko cenię i o której pisałem niejednokrotnie. Roman Nowotarski wydaje się, mimo tej samej profesji, mieć wspólne z synem co najwyżej geny. Ojciec, choć malarz przedni, a i człowiek niepospolity, zachowuje się tak trochę, jak prosty chłop, któremu narodził się syn poeta. Tadeusz natomiast nie kryje się ze swym stosunkiem do sztuki ojca. Prawdopodobnie zdobywa się na pobłażliwość, w każdym razie uważa go za rozgadanego malarza anegdoty czy zbyt rozbudowanej metafory. Nie byłoby to interesujące poza kręgiem osobistych znajomych obu panów, gdyby nie to, że Tadeusz Nowotarski, student trzeciego roku katowickiej filii Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, jest artystą dojrzałym, w prostocie swojej wyrafinowanym i wybitnym. Maluje on figury, skrajnie wysublimowane, zdradzające się tym, że wyprowadzone są z postaci ludzkiej. Namalował już takich figur ponad dwa tysiące, olejem, temperą i akrylem, na płótnie gdy go brak na papierze. Wizerunek ludzki jest osobliwym miejscem spotkania tego, co przeżywane od wewnątrz z doznaniem świata. W tym miejscu może rozgrywać się wszystko, w najwyższej temperaturze, z największym, nawet tragicznym napięciem. Wyzute z wszelkiego podobieństwa figury Nowotarskiego, figury niemal już nie przedmiotowe, zachowują wielką dramatyczność. Sublimują postać, monumentalizują ją. Zdążają do jakiejś chwały, którą osiągają. Warsztatowa pewność połączona ze stosowaniem środków zarazem prostych i wysublimowanych czyni z tego chłopca starego mistrza. Któż, jak nie stary mistrz, wyciągnął taką kreskę, jaką znajdujemy w niektórych jego kompozycjach? Kreskę niemal niewidoczną, a pełną treści, czułą. Wrażliwość kolorystyczna jest tu także niepospolita. Przy całym wyrafinowaniu wszystko, co ważne uchwycone jest w tym malarstwie na pierwszym poziomie organizacji, u korzenia.
Rzecz w tym, że malowanie wychodzi tu z ruchu wewnętrznego, z pewnego gestu. Wydaje się, że są dwa przypadki w malarstwie. Można jakby malować już namalowane, nawiązywać do kultury, do techniki artystycznej, To mieć w świadomości, tym kierować palce. Można też rozrastać się z zalążka, jakby snuć z własnego ciała. Ten przypadek jest właśnie taki. Nie może nie fascynować w tym wszystkim niezwykła konsekwencja i wytrwałość, tym niezwyklejsza, że objawiana przez tak młodego człowieka. Wolno przypuszczać, że jest ona okupiona równie wielką samotnością. Jak wyglądają te wciąż szkolne lata? Czy jest on zakałą paczek koleżeńskich i postrachem własnych nauczycieli? O samotności świadczy zapewne to, że za miejsce swoje obrał sobie tę granicę, jaka leży w człowieku, granicę między[1]ja - nie ja. Chyba aż tak silnie czuje się oblegany. Prawdopodobnie tworzyć musi wokół siebie otoczkę ochronną z jakichś drobnych dziwactw, jakichś manii, upodobań do osobliwych przedmiotów, stylu życia nieprzeciętnego. W rygorze ciągłego wysiłku, bez kumpli i luzów, sprawia to wrażenie życia w klasztorze. Co się stanie z adeptem żarliwej wiary, który już dziś sam mógłby być guru? Do jakiej świątyni przeniesie się ze swojego klasztoru?
Janusz Jaremowicz: „Tadeusz Nowotarski”, Literatura 1990/5
Tadeusz Nowotarski jest synem malarza Romana, którego sztukę wysoko cenię i o której pisałem niejednokrotnie. Roman Nowotarski wydaje się, mimo tej samej profesji, mieć wspólne z synem co najwyżej geny. Ojciec, choć malarz przedni, a i człowiek niepospolity, zachowuje się tak trochę, jak prosty chłop, któremu narodził się syn poeta. Tadeusz natomiast nie kryje się ze swym stosunkiem do sztuki ojca. Prawdopodobnie zdobywa się na pobłażliwość, w każdym razie uważa go za rozgadanego malarza anegdoty czy zbyt rozbudowanej metafory. Nie byłoby to interesujące poza kręgiem osobistych znajomych obu panów, gdyby nie to, że Tadeusz Nowotarski, student trzeciego roku katowickiej filii Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, jest artystą dojrzałym, w prostocie swojej wyrafinowanym i wybitnym. Maluje on figury, skrajnie wysublimowane, zdradzające się tym, że wyprowadzone są z postaci ludzkiej. Namalował już takich figur ponad dwa tysiące, olejem, temperą i akrylem, na płótnie gdy go brak na papierze. Wizerunek ludzki jest osobliwym miejscem spotkania tego, co przeżywane od wewnątrz z doznaniem świata. W tym miejscu może rozgrywać się wszystko, w najwyższej temperaturze, z największym, nawet tragicznym napięciem. Wyzute z wszelkiego podobieństwa figury Nowotarskiego, figury niemal już nie przedmiotowe, zachowują wielką dramatyczność. Sublimują postać, monumentalizują ją. Zdążają do jakiejś chwały, którą osiągają. Warsztatowa pewność połączona ze stosowaniem środków zarazem prostych i wysublimowanych czyni z tego chłopca starego mistrza. Któż, jak nie stary mistrz, wyciągnął taką kreskę, jaką znajdujemy w niektórych jego kompozycjach? Kreskę niemal niewidoczną, a pełną treści, czułą. Wrażliwość kolorystyczna jest tu także niepospolita. Przy całym wyrafinowaniu wszystko, co ważne uchwycone jest w tym malarstwie na pierwszym poziomie organizacji, u korzenia.
Rzecz w tym, że malowanie wychodzi tu z ruchu wewnętrznego, z pewnego gestu. Wydaje się, że są dwa przypadki w malarstwie. Można jakby malować już namalowane, nawiązywać do kultury, do techniki artystycznej, To mieć w świadomości, tym kierować palce. Można też rozrastać się z zalążka, jakby snuć z własnego ciała. Ten przypadek jest właśnie taki. Nie może nie fascynować w tym wszystkim niezwykła konsekwencja i wytrwałość, tym niezwyklejsza, że objawiana przez tak młodego człowieka. Wolno przypuszczać, że jest ona okupiona równie wielką samotnością. Jak wyglądają te wciąż szkolne lata? Czy jest on zakałą paczek koleżeńskich i postrachem własnych nauczycieli? O samotności świadczy zapewne to, że za miejsce swoje obrał sobie tę granicę, jaka leży w człowieku, granicę między[1]ja - nie ja. Chyba aż tak silnie czuje się oblegany. Prawdopodobnie tworzyć musi wokół siebie otoczkę ochronną z jakichś drobnych dziwactw, jakichś manii, upodobań do osobliwych przedmiotów, stylu życia nieprzeciętnego. W rygorze ciągłego wysiłku, bez kumpli i luzów, sprawia to wrażenie życia w klasztorze. Co się stanie z adeptem żarliwej wiary, który już dziś sam mógłby być guru? Do jakiej świątyni przeniesie się ze swojego klasztoru?
Janusz Jaremowicz: „Tadeusz Nowotarski”, Literatura 1990/5